Mniej ważne jest jak wydajemy nasze pieniądze, kartą czy gotówką. Najważniejsze żeby je mieć. Dlaczego zatem po dwóch dekadach prosperity wciąż zarabiamy cztery razy mniej niż na Zachodzie?
Po dwudziestu sześciu latach transformacji, które były niewątpliwym skokiem cywilizacyjnym w naszym wykonaniu; jak chcą niektórzy: najlepszym ćwierćwieczem w nowożytnej historii Polski; pasmem sukcesów, podczas którego byliśmy „zieloną wyspą" i „wzorem dla innych", faktem jest, że trudno zaliczyć nas do społeczeństw zamożnych. Faktem jest również, że zarabiamy mniej więcej trzy, cztery razy mniej w porównaniu z naszymi odpowiednikami w najbogatszych krajach Europy Zachodniej. Ano właśnie: w porównaniu. Na początku transformacji nie przyszłoby nam nawet do głowy, porównywać się, swoje zarobki, z tymi za „żelazną kurtyną". Co najwyżej porównywaliśmy się z braćmi w nieszczęściu.
Jednak, prawem każdego człowieka, ba: obowiązkiem (tak więc również i nas), jest dokonywanie postępu, dążenie do poprawy sytuacji swojej i swojego otoczenia. Tymczasem u nas jest jakoś tak dziwnie, że jeżeli chodzi o otoczenie, to jest nawet jakby nieco lepiej, bo nasz PKB per capita dobija już powoli do 70 proc. średniej unijnej, ale jeżeli porównamy zarobki indywidualne – jest więcej niż kiepsko. I tu trzeba by sobie odpowiedzieć na podstawowe pytanie: czy państwo ma być bogate bogactwem swoich obywateli, czy obywatele mają być bogaci bogactwem swojego państwa. Od razu się przyznam, że jestem zwolennikiem tego pierwszego modelu. Tak: państwo ma być bogate bogactwem swoich obywateli. U nas poszło to nieco inną drogą.
Moi koledzy i przyjaciele z różnych krajów, pomni opinii o Polsce, jakie czytali w swoich gazetach i portalach internetowych, nie mogą się nadziwić wynikom ostatnich wyborów parlamentarnych i zwycięstwu PiS. Jak to? - pytają, po tylu licznych sukcesach gospodarczych postawiliście na partię protestu, negującą zastany porządek rzeczy, deklarującą zasadnicze zmiany w tym dobrze funkcjonującym modelu gospodarczym? Ano tak wyszło: vox populi vox dei. Dopiero gdy opowiadam im, że w Polsce jest trochę tak jak w tej anegdocie z prezydentem Wałęsą w roli głównej, który pił „zdrowie wasze w gardło nasze"; że nie wszyscy są beneficjantami niewątpliwego sukcesu gospodarczego naszego kraju; że wreszcie – co niezwykle istotne – rozbudzone, być może zdecydowanie nadmiernie, oczekiwania, nijak się mają do skrzeczącej rzeczywistości i powodują frustracje, że porównania z Zachodem są przyczyną kompleksów... Zaczynają nieco rozumieć. Choć chyba nie do końca. No cóż: oni nie są tacy niecierpliwi.
Gorzej, gdy kontynuują przesłuchanie (bo tak się wtedy czuję) i pytają: i co, strategia nowych rządzących gwarantuje usunięcie tych frustracji, kompleksów, gwarantuje szybszą pogoń za wymarzonym bogactwem, dorównanie najbogatszym krajom Europy pod względem zamożności? A, to jest już drugie, całkiem niezależne od pierwszego pytanie – odpowiadam. I temat na zupełnie osobną rozmowę.