Nawet gdyby władza chciała przejąć lokaty klientów detalicznych, będzie to trudne i niepotrzebne
Od kilku dni w internecie krąży informacja, że rząd zamierza przejąć część z 900 mld zł oszczędności, które Polacy zdeponowali w bankach. Źródłem tego "newsa" jest wywiad udzielony jednej ze stacji telewizyjnych przez Pawła Borysa, prezesa Polskiego Funduszu Rozwoju. Fundusz ten w ramach rządowej tzw. tarczy antykryzysowej ma wyemitować obligacje o wartości 100 mld zł, które kupi Narodowy Bank Polski. Pieniądze pochodzące z tej operacji mają wspomóc polskie firmy zmagające się ze skutkami pandemii koronawirusa.
W trakcie wywiadu okazało się, że instytucja zarządzana przez Borysa zastanawia się także nad emisją obligacji detalicznych. Klienci banków zamiast trzymać więc oszczędności na niskooprocentowanych lokatach, mogliby wyjąć je z banków i kupić obligacje PFR, z założenia dające zarobić więcej niż marne dziś zyski gwarantowane przez bankowe depozyty. Informacja ta została jednak przeinaczona i wkrótce pojawiły się doniesienia o rządowych planach przejęcia oszczędności Polaków w celu ratowania budżetu. Wkręcić się w to dali nie tylko politycy, ale nawet znani ekonomiści.
Popularność fake’a urosła do tych rozmiarów, że w świąteczny weekend interweniować postanowił Paweł Borys. Na swoim profilu na Twitterze tłumaczył, że nie ma planów przejęcia oszczędności Polaków a emisja obligacji detalicznych, nad którymi zastanawia się PFR, w żaden sposób nie będzie zagrażać bezpieczeństwu pieniędzy zgromadzonych przez klientów w bankach. Następnie opublikował tekst wyjaśniający całe zamieszanie na stronie internetowej PFR – można go znaleźć tutaj.
Nie mam powodu, by nie wierzyć Pawłowi Borysowi nie tylko dlatego, że znam go od dłuższego czasu jeszcze z okresu, gdy był strategiem w PKO BP. Także dlatego, że operacja, o której planowanie jest podejrzewany rząd, w obecnej sytuacji byłaby bardzo trudna do przeprowadzenia. Dlaczego? Bo musiałaby zostać sfinalizowana w ciągu kilkunastu, maksymalnie kilkudziesięciu godzin. W przeciwnym razie na wieść o zamiarach władzy oszczędzający rzuciliby się do banków, by wypłacić wszystkie pieniądze. Większość banków czegoś takiego by nie przetrwała sprowadzając na rząd jeszcze większe kłopoty niż ma on obecnie.
Tymczasem dziś operacji przejęcia lokat i depozytów z banków nie da się przeprowadzić w czasie krótszym niż powiedzmy miesiąc. Władze musiałyby bowiem zrobić to np. wprowadzając nowy podatek, który banki musiałyby przekazać na rachunek urzędu skarbowego. Podatek taki musiałby zostać wprowadzony ustawą, bo nawet przy obecnym, swobodnym podejściu partii rządzącej i jej funkcjonariuszy do zasad i przepisów prawa trudno sobie wyobrazić, aby taka operacja została przeprowadzona na mocy rozporządzenia. Ustawa uchwalona przez Sejm, gdzie większość ma ugrupowanie rządowe, trafić będzie więc musiała do Senatu. A tam opozycja może wykorzystać regulaminowe 30 dni na odrzucenie projektu.
Jednak nie tylko dlatego takie bezwstydne przejęcie oszczędności Polaków nie wchodzi w grę. Rząd po prostu nie musi tego robić, bo operacja z obligacjami PFR, którą aktualnie realizuje, choć w praktyce oznacza mniej więcej to samo, przez większość społeczeństwa nie zostanie w ten sposób zinterpretowana. Odkupienie przez NBP obligacji wyemitowanych przez PFR to w praktyce dodruk pieniędzy. Z dnia na dzień na rachunku funduszu pojawi się 100 mld zł bez pokrycia. Takie sytuacje w dłuższym czasie zazwyczaj prowadzą do inflacji, która zjada oszczędności obniżając ich wartość nabywczą. 900 mld zł na kontach Polaków więc pozostanie, ale za ich pomocą będą mogli kupić o wiele mniej niż dziś. Mało kto się jednak zorientuje, dlaczego…